Z Mestii wyjechaliśmy dość sprawnie, pokonując większość górskiej części trasy z Gruzinem, z którym sporo dyskutowaliśmy o stosunkach polsko-gruzińsko-rosyjskich. Doszło nawet do małego nieporozumienia, ale też nie zamierzałem kłócić się z kierowcą, w dodatku, który dość twardo stał przy swoich poglądach. Po drodze wypiliśmy kawę i pożegnaliśmy się w Tobari, gdzie Gruzin skręcał w prawo. Przy okazji opowiedział nam, że kiedyś przy tych trasach było tak niebezpiecznie, że jazda bez broni była złym pomysłem. Wszędzie grasowały bandy, okradające turystów i bogatszych miejscowych, porządek z nimi zrobiła - i to podobno bezwzględnie wystrzelając ich co do jednego - policja za rządów Sakaszwilego.
Podeszliśmy nieco dalej do wioski i bus podwiózł nas dosłownie kilka km. Jednak po chwili zatrzymało się dwóch Gruzinów jadących aż do Kutaisi i mogliśmy już planować dalszą trasę. Jechaliśmy na Batumi, więc za radą kierowcy, najlepsza trasa miała wieść nie przez Poti, ale drogą tranzytową Samtredia - Kobuleti. Posłuchaliśmy tej sugestii i trochę cofnęliśmy się na trasie, aby zrealizować te założenie. Przy okazji znów spróbowaliśmy kupdari - znacznie lepsze od tego w Lentechi ale diabelnie ostrego. W okolicach utworzonej niedawno granicy z Abchazją, Gruzini pokazali nam jeszcze największą zaporę na Kaukazie...
W Samtredii byliśmy w zasadzie chwilę. Tranzyt rzeczywiście był i oczywiście zatrzymał się ...turecki tir. Jechał już prosto na granicę, więc mieliśmy transport do samego Batumi. W ten sposób naprawdę sprawnie przeskoczyliśmy niekrótką drogę z Mestii do Batumi na trzy stopy (nie licząc busa na kilka km). Turek jeszcze namówił nas na czaj na stacji benzynowej między Kobuleti, a Batumi, gdzie siedziało sporo pań do towarzystwa, a największa z nich tańczyła do muzyki z radia...
W Batumi byliśmy późno, w dodatku trochę padało, ale wysiedliśmy w miarę dobrym miejscu na uboczu i znaleźliśmy przyzwoite miejsce na namiot.