Po pożegnaniu z chłopakami (chcieli nas zapraszać do swojej wioski, ale odmówiliśmy), nie widząc innego wyjścia powoli szliśmy trasą w kierunku Ushguli. W okolicach Cani zatrzymaliśmy się jeszcze na łące na mały posiłek, a później pozostał tylko marsz. Nie minął już nas tego dnia żaden samochód - gdzieś od godziny 16stej do zmroku! Trasa była wspaniała, malownicza i ... pusta. Po drodze napotkaliśmy tylko dwójkę rowerzystów (szacunek za jazdę tą trasą) i trzech pracowników mieszkających w baraku. Co dokładnie tu robili, nie potrafię określić. Nawierzchnia drogi zmieniała się co jakiś czas z kamieni na piach, z piachu na drobne kamienie i znów na głazy... Patrzyłem z niedowierzaniem na mapę, gdzie wydawała się taka zwyczajna... Mapa mówiła, że czeka nas przejście przez przełęcz na 2660 m n.p.m. Tego dnia jednak jej nie zdobyliśmy, choć mieliśmy takie wrażenie po podejściu pod jedną z górek. Celowo piszę górek, bo góry przed duże "G" były nad nami, bardzoooooo wysoko, m.in. Schara - najwyższy szczyt Gruzji spoglądał groźnie na nasze poczynania.
Nie był to spacer, który zasługuje na wielki podziw, ale np. ja nie jestem w ogóle górołazem, byłem nieprzygotowany kondycyjnie, a w dodatku tu dźwigałem na sobie całkiem spory plecak. Robiło się coraz chłodniej, humor poprawił mi napotkany na kamieniu słoik... po pieczarkach prosto z Polski :) Nasi też tu byli... Przed zmrokiem zdecydowaliśmy się na rozbicie namiotu w uroczej dolince pod Scharą, w dodatku zaczęło padać, więc tym szybciej udaliśmy się na spoczynek. I właśnie wtedy...usłyszeliśmy auto i zobaczyliśmy światła, jadące w naszym kierunku. Może było to złudzenie spowodowane okolicznościami, ale Diana stwierdziła, że też go słyszała...Noc była zimna, najzimniejsza ze wszystkich, tym bardziej, że na takie warunki nie byliśmy przygotowani inawet komplet ubrań założonych jedne na drugie nie pomagał...
10 września
Zimno nie pozwoliło pospać, zresztą, jedynym słusznym pomysłem było napicie się czegoś ciepłego, więc trzeba było wstać. Chmury dość długo wisiały nad doliną, nie pozwalając tak od razu wyjść słońcu w pełni. Woda w rzece była lodowata, nawet na obmycie rąk. Ruszyliśmy. Do przełęczy zeszło nam jeszcze z 2,5 godziny z przerwą na posiłek w innej dolince. Droga wiła się, ale szło się w miarę dobrze. Nadal nic nie jechało, minęły nas dwa motory, ale udające się w przeciwnym kierunku. Ciężko było określić ile nam do Ushguli zostało,no ale tylko idąc mogliśmy się o tym przekonać.
Do wioski dotarliśmy o 14tej, tak więc trasa zajęła nam niemal dobę, wliczając nocleg (ok. 8h marszu z przystankami, czyli jakieś 3km/h), a minął nas w tym czasie ledwie jeden samochód, w dodatku kiedy byliśmy w namiocie...Oczywiście wspólny pomysł na tą trasę zapadł wcześniej i teraz nie ma co rozpisywać się nad sensem jej pokonania. Była wspaniała, uważam ją za jedną z lepszych tras na jakiej się znalazłem i gdybym miał wybierać, pokonałbym ją jeszcze raz.
Im bliżej Usguli tym więcej pojazdów się pojawiało, jednak wszystkie w przeciwnym kierunku. W okolicy było widać coraz więcej sianokosów i bydła rogatego uważnie obserwującego nas zza rogu... O tym, jak było pięknie nie będę się powtarzał...Tak - było pięknie, nawet kiedy padał chwilami deszcz. Zresztą jak na takie góry i tak nie mogliśmy narzekać na warunki pogodowe.
W Ushguli kręciło się sporo turystów, liczyliśmy więc na stopa, ale wszyscy przyjechali płatnym, zorganizowanym transportem z Mestii. Zdecydowaliśmy się też wziąć marszrutkę, w nagrodę za przebytą trasę, mimo, że tania nie była...
Wcześniej przyszedł czas na obejście wioski, która składa się z trzech części, a charakterystyczne wieże rodowe spotykane są na każdym kroku. Najwyższa wioska w Gruzji posiada już guesthouse i kwatery prywatne, więc powoli przestaje się być odizolowanym zakątkiem w sercu Kaukazu. Spacerując między wieżami, czasem napotka się szwendające się bez opieki świnki, czasem trzeba się natrudzić by przejść przez błotniste dróżki między sypiącymi się domkami, ale klimat jest niepowtarzalny. Wieże też są w różnym stanie, ale jako wizytówka, dba się o nie bardziej. Spędzamy tu nieco czasu, przy okazji w sklepie o mały włos nie straciliśmy aparatu Diany. Czułem się świetnie mimo ciężkiej dla mnie trasy, ale zmęczenie musiało się w końcu pojawić. Wsiadamy do marszrutki, razem z Francuzką i Brytyjką. Jedziemy do Mestii...