Tak wiec byliśmy w Opurcheti (miejscowości brak na mapie geoblogu stąd wyżej podana - kolejna na tej trasie)
Nie odmówiliśmy Gruzinowi, mimo, że miejsce nie zachęcało do obcowania z nieznajomymi. Był to dobry wybór, bo zostaliśmy niesamowicie ugoszczeni. W gospodarstwie mieszkało sporo osób, m.in. brat tego który nas zaprosił, ich rodzice, dzieci, żona trzeciego brata który służył w armii itd. Nim udaliśmy się spać nie mogliśmy odmówić poczęstunku, na stole pojawiły się domowego wyrobu produkty- ser, chleb, przyprawa ajika, mięso drobiowe, a nawet herbata z własnego ogródka. Nie mogło zabraknąć alkoholu - destylatu, nazywanego czaczą, a robionego w domowych warunkach z wszystkiego co spadnie z drzewa - jabłek, gruszek itd. Takich dzikich jabłoni nie brakuje, co już wcześniej dało się zauważyć i jak widać, owoce mają odpowiednie zastosowanie.
Czacza może mieć różną moc, ma dość charakterystyczny smak i jak każdy alkohol działa na organizm w taki, a nie inny sposób. Jednak domowy wyrób i wieloletnie doświadczenie pozwala zrobić ten trunek tak, aby był całkowicie zdrowy - mam tu na myśli praktycznie zero skutków ubocznych na drugi dzień, jak kaca, ból głowy czy wymioty, znanych po degustacjach naszych wódek. Test przeprowadziłem na sobie, więc podpisuje się pod tym obiema rękoma:) Drugim rodzajem alkoholu - znacznie delikatniejszym była zabarwiona na brązowy, piękny kolor odmiana czaczy z posmakiem różanym - preferowanym bardziej przez kobiety.
Gruzini wciąż wznosili toasty i dopiero kiedy zaczęliśmy wykazywać oznaki zmęczenia, zapytali czy chcemy iść spać - wcześniej nie było szans na jakiekolwiek odmowy. Najbardziej ukojony czaczą Gruzin - ten, który nas zabrał z drogi wciąż powtarzał na przemian po rosyjsku i po gruzińsku, że mamy wracać tu jak najczęściej, a także zapraszać innych. Z gruzińskiego tłumaczył nam na rosyjski jego brat,bo oczywiście dla nas ten język był nadal jedną wielką tajemnicą poza paroma słowami.
8 września
Rano w moim plecaku znalazło się mnóstwo jabłek na drogę i ususzona już herbata z ogródka. Przy śniadaniu nie zabrakło czaczy i Gruzini chętnie by nas jeszcze potrzymali, ale chcieliśmy jednak jechać już dalej. Byli naprawdę bardzo, bardzo gościnni, mimo biedy w jakiej żyli. Odprowadzono nas na drogę, gdzie miała przyjechać marszrutka. Ruch był tak znikomy, że szansa na stopa nie była wielka. Zatrzymała się m.in. policja, ale jadąca w przeciwnym kierunku, która koniecznie chciała nas zabrać na posterunek - a potem ktoś miał nas wieźć dalej, ale ostatecznie sprawa się rozmyła i odjechali. Po pewnym czasie przy tej naprawdę pięknej trasie - jeśli chodzi o krajobraz wybór był jak najbardziej słuszny - pojawiła się marszrutka jadąca do Oni. Wsiedliśmy, ale nasza droga odbijała w Ladzanuriges i tam na rozstaju dróg trochę sobie poczekaliśmy...
Auta jechały naprawdę rzadko, a jak już to przeważnie zapełnione. Sytuacja nie wyglądała dobrze, ale w ciągu godziny, dwóch nie ma jeszcze powodu do paniki. W końcu pojawiła się inna marszrutka i w ten sposób dojechaliśmy do Orbeli. Ruszenie z miejsca zawsze daje nowe nadzieje i z Orbeli udało się złapać już stopa, najpierw dosłownie kawałek z miejscowym, a później z dwójką chłopaków do Tsageri gdzie pojawił się w postaci dodatkowej motywacji asfalt. Okazało się, że do Tsageri można było dojechać inną, nieco lepszą drogą, ale co się stało to się nie odstanie, zresztą wtedy nigdy byśmy nie poznali rodziny z Opurcheti.
Po krótkim posiłku nad rzeką znów stanęliśmy przy drodze i starszy mężczyzna podwiózł nas dosłownie 2-3km. Stąd długo nie mogliśmy nic złapać, głównie przez to, że łapać nie było czego... Pojawiły się nawet wątpliwości czy tą trasą przejedziemy, ale ruszyliśmy trochę pieszo dla zmiany krajobrazu, odpoczęliśmy nieco nad rzeką... i po powrocie na drogę złapaliśmy stopa z młodymi Gruzinami do Lentechi. Wydawało się, że teraz już będzie dobrze...