Tureckich tirów jak się okazało nie brakuje na tych drogach, bo jest to główny tranzyt Azerbejdżan-Turcja. Po drodze nawet wstąpiliśmy z kierowcą do baru, będącego swoistą mini-Turcją na gruzińskiej ziemi. Jadąc tą trasą, sporo widać przydrożnych sprzedawców, szczególnie w okolicach Zestaponi. Do Kutaisi wjechaliśmy wczesnym popołudniem i wysiadając przy jednej z głównych dróg, zaczęliśmy od posmakowania chaczapuri - placka z serem w jednym z lokalnych barów z bardzo miłą obsługą.
Kutaisi okazało się mało ciekawym miastem, a głownie zapamiętamy z niego długi spacer z bagażem w kierunku katedry Bagrati. Wydawało się, że to całkiem niedaleko, w dodatku napotykani ludzie często mówili zupełnie coś innego, niż poprzednia osoba. Ostatecznie podjechaliśmy kawałek busem miejskim, zostawiliśmy bagaże w mini-browarze restauracyjnym i udaliśmy się pod wspomnianą katedrę. Tu spotkało nas ogromne rozczarowanie, bo obiekt wpisany na listę unesco był.... całkowicie remontowany. Szybko opuściliśmy to miejsce - panorama Kutaisi widziana z stąd, też nie powalała.
Ciekawsze rzeczy działy się kilkadziesiąt stopni niżej, pod katedrą było ciekawe targowisko i mnóstwo sklepików jak z minionej epoki. Było tu znacznie taniej niż w Tbilisi i innych miejscach, gdzie częściej przewijają się turyści. Wróciliśmy przez cały ten bałagan do mini-browaru gdzie zostawiliśmy bagaże. Pod naciskiem Diany nie zdążyłem spróbować żadnego z warzonych tu piw, czego nie mogę odżałować do dzisiaj, bo nie wiadomo kiedy będzie kolejna okazja...:)
Wcześniej zapadła decyzja, że do Mestii i Ushguli pojedziemy trasą na północ od Kutaisi, a nie główną przez Zugdidi. Jakie będą tego następstwa - o tym za chwilę. Póki co chcieliśmy wyjechać marszrutką na drogę wylotową, ale znów trochę trzeba było popytać i poszukać. Najśmieszniej było w okolicach mostu, gdzie byliśmy czterokrotnie odsyłani w tą i z powrotem, gdyż miejscowi twierdzili zawsze inaczej - że bus podjedzie - tu a nie tam i na odwrót. Przy okazji grupka miejscowych (ci akurat wskazali odpowiednie miejsce) poczęstowała nas wódką i arbuzem...
Ostatecznie wsiedliśmy do busa, który jechał niedaleko na północ. To nam odpowiadało, z tym, że nie przewidzieliśmy jednego - że tuż za miastem kończy się asfalt i pojawiać się będzie od teraz naprawdę sporadycznie... Wysiedliśmy w Opurcheti - niewielkiej miejscowości, w całkowitych ciemnościach, które zapadły podczas wolnej jazdy. Z nami wysiadł też ostatni już pasażer busa, niewielkiej postury, podpity Gruzin, który łamanym rosyjskim zaprosił nas do domu, gdzie mieszkał z całą rodziną...