W Gori okazało się, że dworzec jest dość daleko od interesującej nas części miasta. Po spacerze przez most i mało ciekawą część miasta, dotarliśmy co prawda w okolice twierdzy, ale powoli się już ściemniało. Nie było specjalnie ochoty na ponowne wychodzenie na ubocze, więc zapytaliśmy miejscowego starszego pana, czy możemy rozbić się w jego ogródku. Zgodził się bezproblemowo, tym bardziej jak usłyszał skąd jesteśmy. Ogródek i jego dom znajdował się w zasadzie pod twierdzą, tyle, że kilkadziesiąt metrów niżej. Noc spędziliśmy więc w otoczeniu pomidorów i innych warzyw, a rano zostawiliśmy jeszcze bagaż u wspomnianego dziadka.
7 września
Skoro byliśmy pod twierdzą, to zaczęliśmy od niej, po drodze napotykając jeszcze dziwaczne wielkie figury rycerzy, któremu każdemu coś brakowało - ręki, twarzy itp. Z twierdzy widać całe Gori, szczególnie ładnie wygląda rzeka, która w tym okresie wypełnia koryta całkowicie i wije się między kamieniami. Zaraz pod twierdzą widać stadion i targowisko, a z drugiej strony - odremontowaną do bólu starą część miasta. Wiem, że się powtarzam ale tutaj było to widać szczególnie mocno, ponieważ budynki nie były jeszcze zasiedlone, praktycznie było czuć cement i farbę.
Przeszliśmy się kawałek miastem i trafiliśmy do muzeum najsłynniejszego mieszkańca miasta, czyli Ioseba Dzhugasviliego. Pomników Stalina w mieście już nie ma, ale pod muzeum, owszem nadal stoi. Można też zwiedzić wagon, którym wódz podróżował, m.in. na konferencję w Jałcie. Samo wejście do muzeum plus wagon, kosztuje ok. 10 dolarów. Nie jest to dla wszystkich do zaakceptowania, co można odczytać w księdze gości :) Jak dla mnie, skoro już byłem w tym miejscu różnica paru złotych nic nie zmienia, jednak niektórzy goście napisali, że za tą cenę oglądanie zdjęć Stalina to wielka przesada.
Rzeczywiście zdjęć i artykułów jest sporo, praktycznie cała historia życia jest przedstawiona w kolejnych salach. Najciekawszą ekspozycję stanowią jednak prezenty od wielu narodów - znaleźliśmy m.in. ceramiczną łódź od... mieszkańców Łodzi, czy pamiątkowy talerz od pracowników Cerfarby w Wałbrzychu. Wszelkiej maści dziwactw i tandety był tu nadmiar. Całe muzeum jest całkiem spore, na koniec trafiliśmy jeszcze do sali konferencyjnej, gdzie stało pianino i ktoś koniecznie musiał sprawdzić czy działa:)
Z muzeum wróciliśmy już pod twierdzę, wzięliśmy bagaż i wyszliśmy z miasta. Okazało się jednak, że nie do końca staliśmy przy drodze na Kutaisi gdzie teraz podążaliśjy, ale jakiś dobry kierowca zwrócił nam uwagę i odwiózł na prawidłowe miejsce. Sugerował, żebyśmy wzięli marszrutkę, ale tym razem zignorowaliśmy to i już dosłownie po chwili siedzieliśmy w tureckim tirze...