W Akhmecie troche zbłądziliśmy na wyjściu z miasta, ale był to tak naprawdę pierwszy poważniejszy "zły skręt" na wyprawie więc nie ma co narzekać. Miasteczko niewielkie, więc przechodząc przez nie wzbudzaliśmy ogólną ciekawość. Za miastem niewiele jechało, więc gdy po pewnym czasie trafiła się marszrutka do Tianeti, bez namysłu wsiedliśmy. Droga okazała się fatalna, co mogło tłumaczyć brak ruchu. Kamienie i wyboje pozwalały na jazdę maksymalnie do 30 km/h więc jakiś czas w tym busie nas potrzęsło. W dodatku był droższy od pozostałych, wcześniej napotkanych, być może przez wyjątkowość tej trasy. Zresztą jak się niedługo okazało, mieliśmy szczęście, że akurat jechał bo był prawdopodobnie jedynym tego dnia.
Gdzieś w środku trasy, daleko od wszelkich miejscowości z lasu wyszła dziewczyna i zapakowała się również do tego busa. Szybko zwróciliśmy uwagę, że to pewnie Polka, bo miała na szyi smycz jednego ze znanych wydawnictw w Polsce. Nie rozmawialiśmy jeszcze w tym momencie, będąc pod wrażeniem miejsca, w którym wsiadła. Owszem - widzieliśmy już masę Polaków w dużych miejscowościach, ale tutaj gdzie psa z kulawą nogą się nie spodziewałem... Frazes "Polacy są wszędzie" czasem sam się nasuwa, jakby stereotypowy nie był:)
W Tianeti przeszliśmy przez miejscowość, widząc ową Polkę kawałek przed sobą, co sugerowało, że też jedzie w tym kierunku. Po drodze kupiliśmy kawę w niewielkim sklepiku, co ciekawe mieloną na żywo w starodawnym młynku, co wspaniale podkreślało aromat towaru, choć pierwsza klasa wcale to nie była - ale służyła wiernie już do końca wyjazdu. Polka przed nami zniknęła, więc zaczęliśmy łapać i dość szybko zatrzymał się mercedes, który dowiezie nas aż do głównej trasy tzw. Gruzińskiej Drogi Wojennej.
Po drodze znów nawierzchnia była bardzo urozmaicona, choć kierowca zapewniał, że wkrótce będzie tu nowa droga (patrząc na tempo i skalę wszelkich prac budowlanych w Gruzji jestem w stanie w to uwierzyć). W ten sposób dotarliśmy do Zhinvali, wioski położonej nad malowniczym zbiornikiem o tej samej nazwie i po raz pierwszy wyciągnęliśmy kciuka w kierunku granicy z Rosją...
Oczywiście trochę żałowałem, że przez Kachetię przelecieliśmy lekkim galopem, ale najlepsze miało dopiero nastąpić, co skutecznie zagoiło rany, po niedosycie w postaci niewielkiej tylko degustacji kachetyjskiego wina. Żal też było Tuszetii, którą polecali nam kierowcy w Alaverdi i Akhmecie, ale region ten jest na tyle odizolowany, że również trzeba by poświęcić co najmniej 3 dni więcej. Nie patrząc za siebie, trzeba było jechać dalej.
Ku naszemu zdziwieniu gdzieś po drodze przegoniliśmy Polkę, bo wysiadła chwilę po nas w tym samym miejscu, przy Gruzińskiej Drodze Wojennej. Okazało się, że jechała autem dostawczym i ten po prostu zatrzymywał się co jakiś czas w wioskowych sklepikach. Zgodnie z przewidywaniami Polka, okazała się Polką, ale co ciekawsze, pracowała w Strefie Gazy w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Teraz miała krótki urlop i podróżowała po Gruzji - również autostopem.
Z tego miejsca łapaliśmy w trójkę, ale tego dnia udało się złapać tylko podwózkę na ok. 30km. Razem łapaliśmy jeszcze w Pasanauri, ale powoli ściemniało i nikt się nie zatrzymał. Mirka poszła szukać noclegu do wioski, ponieważ nie miała namiotu, my rozbiliśmy się na terenie między drogą, a rzeką.