Rano trochę przysnęliśmy i po nadmiarze chaczkarów jakoś ciężko było się wygramolić z namiotu:)
W końcu po śniadaniu (ryby i raki bardzo smaczne), stajemy przy trasie i po chwili jedziemy do Martuni. Stąd niedaleko na ciekawy obiekt - w tej chwili nie wiedziałem jeszcze, że ciekawy będzie. Zostawiamy tradycyjnie bagaże w miejscowym sklepie i ruszamy drogą, dosłownie po chwili do busa zabiera nas mężczyzna, który dowozi nas do wioski niedaleko celu, ale zaprasza wcześniej na kawę i mały poczęstunek. Opowiada o niezbyt fajnych warunkach w jakich pracuje, a także o tym, że pracował w Permie (ma też rosyjski paszport) i pracę w Rosji znacznie bardziej wychwala.
Myśleliśmy, że się pożegnamy, ale kierowca zabiera nas bezinteresownie do karawanseraju, który jednak leżał spory kawałek od Martuni. Po drodze zatrzymujemy się w miejscu, które początkowo wzięliśmy za to czego szukamy, ale okazały się to tylko ruiny wioski, zasiedlanej sezonowo. W okolicy praktycznie nie ma drzew, więc sporo tu kup suszonych kup.
Karawanseraj leży dalej i nie jest już w najlepszym stanie, ale to miejsce gdzie karawany zatrzymywały się naprawdę dawno temu... Pomieszczenia dla ludzi i zwierząt nadal jednak można odróżnić. Większych grup turystów brak, ale przyjechało w tym czasie, kiedy byliśmy, kilku Francuzów.
Okolica jest przepiękna, a trasa na południe bardzo malownicza. Po pewnym czasie wracamy, kierowca dowozi nas nieco dalej niż mieszka, ale musi coś jeszcze załatwić i do samego Martuni wracamy spacerem celowo nie łapiąc stopa. Po drodze jest okazja zapoznać się z ubóstwem na ormiańskiej wsi.
W Martuni zaglądamy chwilę na niewielki targ, wracamy do sklepu i po małym posiłku znów wystawiamy kciuka...