Z Akhalkalaki zabrał nas Gruzin w roboczym stroju, okazało się, że jest operatorem koparki. Jechał tylko kawałek w kierunku Armenii, ale zawsze do przodu. Kiedy wydało się, gdzie jedziemy - zaczął naśmiewać się z Ormian i pytać po co nas tam ciągnie. "Tam jeszcze Związek Radziecki!" Kiedy się z kolei okazało, że chcemy zaraz szukać miejsca pod namiot - od razu zaprosił nas do siebie. Postanowiliśmy skorzystać.
Najpierw odwiedziliśmy sklep - "Jaką wódkę lubisz?". Kiedy powiedziałem, że raczej nie piję wódki ze względu na serce, tylko się zaśmiał. Kupił też piwo, kiełbasę i arbuza. W domu miał kolejne trunki - własnej roboty wódkę (podobno miała 70%) i wino. Wino nam smakowało, a jemu nie do końca, więc nas obdarował czterema litrami... Mieszkanie miał przestronne, choć mieszkał sam, ale jak twierdził płaci niewiele, a jest to pracowniczy budynek po Ormianach (znów żart przy okazji).
Zajadając arbuza z piwem i kiełbasę z winem, dość szybko zauważyłem, że nawet razem wzięci nie mamy co z Maho konkurować. Sam się zresztą pochwalił ile to wypija, a my nieco już zmęczeni próbowaliśmy się urwać do łóżka. Nie chcieliśmy być nie towarzyscy, ale w końcu nastąpił ten moment. Okazało się przy okazji, że nie ma wody (jest do dwudziestej!), ot takie utrudnienia na prowincji w tych okolicach.
26 sierpnia
Rano Maho odwiózł nas na granicę, ale zaprosił z powrotem za kilka dni na gruzińskie święto. Niestety wiedzieliśmy, że wracamy inną trasą, w dodatku nie tak szybko, ale obiecałem, że zobaczymy co da się zrobić. Po drodze Maho jeszcze raz wspomniał, że nie powinniśmy jechać do Armenii tylko zostać w Gruzji, przy okazji puścił kilka żartów. "W całym ZSRR żyli Żydzi, tylko nie w Armenii".
Po pożegnaniu, przeszliśmy bramki i czekał nas spacer przez około kilometrowy pas ziemi niczyjej. Między granicami urządziliśmy śniadanie i kawę, po czym weszliśmy na teren Armenii...