Wychodzimy na trasę - dosłownie 100 metrów od brzegu jeziora, po chwili chcą nam pomagać chłopaczki od sprzedaży melonów przy trasie. Nie jest to najlepsze wyjście po przy drodze robi się tłok, więc trochę się oddalamy. I bez problemu jedziemy dalej, tym razem z młodym kierowcą i starszym gościem (chyba jego wujek, ale dogadać się tu dużo nie da:) Szczęśliwie odbijają oni w zaplanowanym przez nas kierunku, ale po drodze mamy jeszcze postój na melona. Melon zostaje zjedzony na łączce w pięknych okolicznościach przyrody, ale wcześniej sytuacja była dość zabawna - no dobra, może teraz jest zabawna :) Starszy wyciągnął nożyk, kiedy zatrzymaliśmy się na poboczu - dookoła łąki, krowy i wzgórza (w tej kolejności, bo najwięcej było łąki, a najmniej wzgórz) - pokazał gestem, że mamy wysiąść, na co chyba zrobiliśmy dziwne miny, ale po chwili z bagażnika wyskoczył wspomniany melon i nabraliśmy pewności. Później obwieźli nas jeszcze po miejscowości w której mieszkali - przy okazji postawili po piwie (pił też dziadek i kierowca), a butelki przywędrowały ze sklepiku w czarnym woreczku. Na koniec chyba stwierdzili, że podrzucą nas nieco dalej - znów język gestów, ale myślałem, że są z tej miejscowości i to koniec przejażdżki, a tak zamiast do Patnos, dojechaliśmy, aż do Tutak.
Na wylotówce z tej niewielkiej miejscowości, niedaleko malowniczej rwącej rzeki, łapiemy stopa -z parą z Agri, gdzie zresztą teraz się chcieliśmy kierować. Po drodze robimy przystanek na modlitwę kobiety, a wysiadamy w samym środku niewielkiego miasteczka.
Zastanawiamy się czy jeszcze łapać, bo powoli się ściemnia, ale mając na uwadze naprawdę udany stopowy dzień, a co tam...próbujemy przewietrzyć kciuka raz jeszcze. Przy okazji penetracji mapy widzę, jak blisko Iranu jesteśmy... no ale co zrobić, może następnym razem.