Opiszę te dwa miejsca w jednym podpunkcie, choć różnią się od siebie diametralnie. Geghard, który odwiedziliśmy pierwszy, to monastyr wykuty w skale, a Garni to pogańska świątynia. Oba miejsca warto odwiedzić, choćby z powodu ich oryginalności.
Do Geghard dojechaliśmy marszrutką, ale okazało się, że od wioski to jeszcze mały spacerek, więc bagaże zostały w miejscowym sklepie. Dość szybko złapaliśmy jednak stopa, podwiozła nas jakaś wesoła ekipa, jeden z nich pokazywał nam legitymację policjanta-tajniaka czy coś takiego. Pod wejściem do monastyru stoi kilka straganów z pamiątkami i słodkościami w postaci orzechów zanurzonych i zasuszonych w winogronowym syropie - warto spróbować. Teren monastyru to kilka elementów, a każdy z nich kuty w surowej skale. To musi robić wrażenie, nawet jeśli nie jest się znawcą architektury. Niektóre pomieszczenia toną w półmroku, inne rozświetla blask świeczek. Oczywiście nie zabrakło, wszędobylskich w Armenii chaczkarów. Tutejsze wyglądają na stare, szczegóły często uległy zatarciu. W całym tym oniemieniu miejscem na chwilę zgubiłem nawet portfel, ale po prostu przełożyłem go do innej kieszeni plecaka tylko na chwilę siejąc ziarno paniki;) Zresztą i tak niewiele w nim było...
Wracamy do wioski z młodymi Ormianami, po drodze nawet zgodzili się poczekać, aż weźmiemy bagaż i zawieźli pod samą świątynie w Garni. Tutaj z kolei mamy do czynienia z pogańską kulturą, miejsce przypomina trochę greckie budowle, ale jest zdecydowanie młodsze. Obok rozciąga się niesamowity widok, zresztą trasa z Geghard też jest piękna. Leży też tu parę chaczkarów i pozostałości archeologiczne. Nie zabrakło sklepu z różnym badziewiem (wziąłem najbardziej tandetną flaszeczkę z koniakiem:), a przed wejściem znów stragany, słodycze, owoce i miód w słoikach. Tym razem jesteśmy przy samej wiosce Garni, więc przechodzimy tylko kawałek po drodze robiąc małe zakupy. Stajemy przy drodze, chcąc wrócić na trasę do Erewania, ale z zamiarem jazdy dalej na wschód do Sewanu.
Zatrzymuje się ormiańska rodzina i jedziemy zgodnie z w/w planem, ale po chwili wszystko się zmienia, bo okazuje się, że brat kierowcy pracował w Polsce i koniecznie chcą nas zaprosić. Tak więc wracamy pod sam Erewań, "polski" Ormianin okazuje się mówić świetnie po polsku i sporo rozmawiamy. Otrzymujemy pyszną kolację, a także szklaneczkę "Araratu". Dostajemy swoje łóżko, prysznic, a nawet pranie i słyszymy wiele miłych słów o Polsce. Na drugi dzień znajomi rodziny wywożą nas przez Erewań na konkretną trasę, więc tym bardziej zaproszenie było naprawdę niesamowite.