Jesteśmy w samym centrum Erewania, ale szczęśliwie widzimy po drodze ulicę, na której jest hostel. Idziemy kilkanaście minut wzdłuż, trafiamy do niewielkiego, przytulnego hostelu i zostawiamy bagaże. Erewań nie musi was zachwycić, ale ma w sobie coś innego, niż europejskie miasta. Wciąż znajdziemy tu ulicznych sprzedawców "czegokolwiek", kupimy pieczywo za grosze i obejrzymy postradzieckie budowle, ale z drugiej strony wchodząc na główny deptak czy trafiając na rzeźby sztuki nowoczesnej możemy się niejednokrotnie zdziwić. Taka mieszanka gwarantuje niebywałą kompozycję kulturową, którą warto zobaczyć, nawet jeśli nie lubimy wielkich miast.
Na początek zaraz przy hostelu odwiedzamy katedrę, obok stoi monumentalny pomnik, a naprzeciw budowla przypominająca socjalistyczną wizję pijanego architekta. W pobliżu rozłożyło się małe, wesołe miasteczko, a między tym wszystkim kwiaciarki, stoisko z pieczywem czy lemoniadą, a jeszcze dalej targowisko z wszystkim i z niczym. Gwarno i kolorowo jest w tych okolicach, chociaż zadbane specjalnie nie jest.
Przy głównym placu z fontannami, znajdujemy pocztę i wysyłamy kilka kartek, po czym wchodzimy na deptak, świeżo zrobiony, ale łądnie wpasowany w rzędy kamieniczek. W ten sposób dojdziemy aż pod Matenadaran - miejsce gdzie przechowuje się bardzo stare rękopisy, ale jest już zamknięte. Niedaleko góruje nad miastem statua. Na całej trasie natykamy się na wspomniane już rzeźby sztuki nowoczesnej, zrobione nierzadko z resztek, odpadów, metalowych części itp. Jedne mają swój urok, inne straszą, jest na nie jakiś trend w Erewaniu, bo jest ich po prostu mnóstwo. Poza tym, idzie się w zasadzie nowoczesną ulicą, ale sam spacer też ma swój urok.
Już po zmroku jemy gdzieś w bocznej ulicy, tutejszy odpowiednik durum czy też tortilli i znów znajdujemy się na głównym placu z fontannami. Miały one zagrać i zaświecić, ale akurat tego dnia coś nie poszło. Spotykamy tu dwie osoby - młodego chłopaka, który w ramach ćwiczenia swojego angielskiego, opowiada nam o kraju i starszą, uroczą panią, która miała męża kompozytora i wielu znajomych w Polsce. Sama przyznaje, że śpiewała w chórze i intonuje nam nawet kawałek "Ave Maria..."
Po powrocie do hostelu zastajemy komplet na pokoju, a w kuchni spotykamy m.in. Czecha, Niemca i polską parę. Jadą do Górnego Karabachu i trochę im zazdroszczę, bo tego regionu w naszych założeniach nie ma.
28 sierpnia
Zostawiamy bagaże w hostelu i marszrutką jedziemy pod słynne erewańskie kaskady. Po drodze zaopatrzyliśmy się w kilka przysmaków, bakławę i ciasto drożdżowe z ziemniakiem, nazwane chyba zresztą poprawnie przez Dianę "kartoszką". Kaskady to jeden wielki zbiór fontann, żywopłotów starannie przycinanych przez ogrodników i schody, schody, schody... Nie zabrakło nowoczesnych rzeźb, których tu pilnują strażnicy, nawet się nie można za bardzo zbliżać przy robieniu zdjęcia. Wspinamy się na samą górę, patrzymy chwilę na Erewań (Ararat też jest ale słabo widoczny tego dnia) i ... trzeba zejść (ok. 660 schodów). Kierujemy się teraz do muzeum upamiętniającego mord na Ormianach, przez Turków.
Po drodze natrafiamy jeszcze na stary kościół ukryty w blokowisku, a także fabrykę koniaku Ararat i stadion narodowy Armenii "Hrazdan". (W końcu jakiś konkretny stadion, bo wcześniej zawsze coś nie pasowało). Muzeum jest ukryte na wzgórzu w pobliżu tegoż stadionu, z daleka widać monument i wielki znicz w którym usłyszymy delikatny śpiew chóru. Pod ziemią znajdziemy historię całej masakry, uznanej za ludobójstwo. Na przełomie XIX i XX wieku, Turcy wymordowali lub wygnali na pustynię, na pewną śmierć ponad milion Ormian zamieszkujących północno-wschodnie rejony Turcji. Korzystając z zamieszania wywołanego w Europie przez I wojnę światową, szło to im nadzwyczaj łatwo. Wstęp do muzeum jest bezpłatny, miejsce nie jest może duże, ale przywołuje do zadumy.
Wracamy spod muzeum marszrutką i niestety po krótkim spacerze, udajemy się już do hostelu po bagaże (czas nas nagli, bo mają 2 godzinną pauzę, a my chcemy już dziś zaliczyć kolejny punkt). Z bagażami ładujemy się do kolejnej marszrutki i jedziemy w kierunku niewielkich miejscowości pod Erewaniem.
Stolica nie okazała się tak droga, jak na stolicę, choć czasem wydawało nam się, że liczą nam - "obcym" - nieco więcej. Nie uszczupliło to nam kieszeni, ale wydaje się, że dotarły tu praktyki znane m.in. z Azji Płd-Wsch gdzie biała twarz zawsze ma "swoją" cenę... Nie chodzi też o kilka dram, bo niewiele za nie można kupić, ale temat powróci jeszcze w innych miejscach. Wydaje się, że ludźmi najczęściej kierowała po prostu bieda, niż chęć oszustwa. Tak czy inaczej po niespełna dobie w stolicy Armenii, uważam ją za ciekawą, wartą odwiedzenia i bezpieczną.