Czujnie wypatrując trasy na wschód na wjeździe do Elazig, ominęliśmy to całkiem spore miasto i wyskoczyliśmy w idealnym miejscu. Po przejściu na właściwą trasę trochę narobiliśmy zamieszania, bo ruch był spory i kilku kierowców -sugeruje się gestami, język był dla mnie nadal tajemnicą poza kilkoma słowami- koniecznie chciało nas zawieźć na dworzec, więc rzeczywiście zacząłem się zastanawiać czy na pewno chcemy poznawać chłopaków z PKK. Wyszliśmy z założenia, że będziemy trzymać się miast, nie wysiadać na rozdrożach, a z namiotem nie włazić za daleko od drogi i wszystko powinno być ok. Nie czułem strachu, tylko starałem się zachować zdrowy rozsądek, próbowaliśmy więc dalej...
W końcu zabrało nas dwóch mężczyzn, którzy po drodze nas obdarowali owocami i czterema chlebami, które starczą nam jeszcze do Gruzji :) Padło zdanie (młodszy znał angielski) - "powiedzcie ludziom w Polsce, że tu też żyją dobrzy ludzie". Cóż, ciężko się z tym nie zgodzić, przez całą trasę w Turcji spotykało nas miłe przyjęcie, małe incydenty mogły znaleźć się równie dobrze wszędzie. Stosunki kurdyjsko-tureckie to temat, którego nie podejmę się znając tylko "po łebkach" sytuację w tym kraju, czytając nieco już później, wywnioskowałem że nie zawsze Turcy byli w porządku co do całkiem sporego narodu mieszkającego w Turcji (i nie tylko). Stanowiska jednak nie zajmę, choć na tereny te chciałbym wrócić, szczególnie po stronie irackiej.
Wieczorem dowiedzieliśmy się, że w Gaziantep gdzie nikt nas nie chciał wczoraj zabrać, miał miejsce zamach bombowy w ten właśnie dzień... A na terenach, które częściowo przecinamy, zanim jeszcze dotrzemy do Polski (okres ok. 3 tygodni) zginie 40 osób. Teren to jednak tak rozległy, że szansa na trafienie w pechowe miejsce o pechowym czasie na pechowych ludzi wydawała się przecież niewielka.