19 sierpnia
Rano myjemy się i opłukujemy garnki po posiłku na cmentarzu. Dość szybko nastaje upał, ale nie stoimy długo przy trasie i małym busem pędzimy na stopa nad samo wschodnie wybrzeże. Do Famagusty mamy już niedaleko, ale po drodze zaliczamy jeszcze Salamis, a wcześniej kąpiel w morzu w bliżej nieokreślonej miejscowości. Plaża jest tu piaszczysta, dno przyjemne i dość długo płytkie, ale okolice są trochę zaniedbane i przeraża też ilość śmieci. Przykre, nie powiem, że u nas plaże czy miejsca piknikowe są wylizane do czysta, ale tam po prostu było czasem więcej śmieci niż roślinności na glebie pod drzewami, które chroniły przed słońcem plażowiczów. Byliśmy w tym momencie bynajmniej jedynymi plażowiczami, niedaleko na płyciźnie ktoś próbował łapać ryby z łódki. Trasa na Famagustę była ledwie 200-300 metrów za nami, ale zanim na nią wrócę znów jestem spocony jak szczur, mimo kąpieli przed chwilą. Będzie dziś grzało... Uzupełniam wodę w pobliskim sklepie i łapiemy stopa do Salamis. Kierowca do końca nas nie zrozumiał i zamiast na ruiny najpierw podrzucił nas pod luksusowy hotel o tej samej nazwie gdzie pojedynczy nocleg kosztowała pewnie tyle co połowa mojego budżetu :)
Do ruin mamy niedaleko, ale plecaki lądują znów w krzakach. Salamis to najbardziej rozległe ruiny, które widzieliśmy. Obejście ich zajmuje sporo czasu, a panujący tego dnia upał osłabia mnie mimo litrów wypitej wody i czapki na głowie. W Salamis oprócz amfiteatru znajdziemy sporo innych miejsc, dobrze opisanych po drodze, a dzięki mapie otrzymanej przy bilecie można zaplanować jako tako trasę. Największe wrażenie robi szereg kolumn, bo jednak tych na Cyprze niewiele się ostało, jest też pozostałość po ulicy, agora i mniejsze lub większe budynki. Roślinność na terenie ruin jest sucha, ale znajdujemy ciekawe łodygi wręcz oblepione małymi ślimakami, pewnie jedyne ich źródło wilgoci w tym okresie. Kręci się sporo turystów, znów słychać rosyjski, a także hiszpański. W pobliżu jest restauracja i całkiem spore pole piknikowe pod osłoną drzew. Wracamy po plecaki i bardzo szybko łapiemy stopa do Famagusty, kierowca bez problemu podwozi nas pod port - gdzie chcemy się zorientować co z tym promem w końcu - podoba mi się na Cyprze, ale też ciągnie nas dalej, tym bardziej, że takie były założenia (nie mylić ze ścisłymi planami:)
Ale nie ma tak łatwo, nie dość, że jest niedziela, to jeszcze kończy się ramadan. W porcie strażnik nie umie po angielsku, ale rozumiemy, że promu dziś i tak nie ma, będzie we wtorek. W dodatku pewności, że wejdziemy na niego pieszo też nie ma, trzeba by złapać promostop zanim auto wjedzie na prom, nie mam w tym doświadczenia, jest za dużo niewiadomych, a w dodatku kolejne 2 dni na Cyprze też nam nie bardzo odpowiadają...
Po konsultacji z wyjątkowo leniwym gościem w informacji turystycznej (jak śmialiśmy przyleźć w święto;) decydujemy na powrót do Kyrenii i prom do Tasucu. Jedynym plusem tego wszystkiego jest to, że to będzie szybki prom, który jak się okaże dotrze do Turcji w 3 godziny.
W Famaguście warto połazić po mieście, bo kryje sporo ciekawostek. Znajdziemy tu ruiny kościołów chrześcijańskich, a także piękną katedrę przerobioną na meczet. Miasto okalają solidne mury, nie mogło zabraknąć twierdzy. Jednak czas spędzony w piekiełku ruin Salamis daje mi się we znaki i dość szybko mam ochotę odpocząć, głowa daje znać, że słońca na dziś dość. Siedzimy chwilę w niewielkim barze przy samym porcie, gdzie sprzedaje sympatyczny Turek z niewielkim psem ubranym w mini-spodenki :) Jeszcze zanim padam na dobre udajemy się w kierunku niewielkiego dystryktu Warosia, gdzie przed podziałem Cypru w 1974 mieszkali Grecy. Teren jest zamknięty i zbliżając się do niego, żołnierz, bez żadnych emocji wskazuje na morze i mówi tylko jedno słow "beach" :) Cóż, nie ma szans, by tam wejść a miejsce to niesamowite, bo kiedy Turcy weszli tu wypychając mieszkańców z miasta, tamci myśleli, że to chwilowa inwazja, zaraz wrócą do domów. Efektem tej akcji, a także tego, że Turcy nie ruszyli praktycznie nic z domostw greckiego społeczeństwa, jest fakt, że podobno - bo niewielu było w Warosii ostatnio - na stołach stoją czasem zastawy przygotowane do obiadu, a w salonie samochodowym - auta z tamtych lat! Nikt nigdy nie wrócił już do Warosii, a miejsce - przynajmniej na tyle ile zobaczyliśmy - już z daleka straszy ruiną i wybitymi szybami. Zakaz fotografowania i zamknięcie dystryktu to kolejny turecki przepis, który będzie ciężko zrozumieć nie tylko mnie... W pobliżu Warosii też nie jest pięknie, ulice są zaniedbane, spotykamy kilka wraków aut, a położony nieopodal stadion nie wskazuje na użytkowanie od lat. Smutne i zapomniane miejsce.
Idąc wzdłuż murów i zaliczając wspomnianą informację turystyczną jest już o wiele ładniej. Z powodu święta dzień jest leniwy, uliczki puste, a ludzi niewiele. W końcu wracam do Turka z pieskiem - zostawiliśmy tam bagaże, Diana odwiedza jeszcze parę miejsc i wychodzimy z miasta w kierunku Nikozji licząc na większy ruch, by potem odbić na Girne. Początkowo idziemy złą ulicą, ale coś nam nie pasowało i w porę zmieniliśmy przecznicę. Bardzo szybko łapiemy stopa do Nikozji, ale zgodnie z założeniem wysiadamy na odbiciu na północ - do Girne, gdzie łapiemy auto jeszcze szybciej. W Girne dowiadujemy się, że prom jest wcześnie rano i szukamy noclegu niedaleko portu z tego względu. Nie ma zbyt miejsca na namiot, bo wszędzie bloki, albo wysokie wybrzeże i tej nocy śpimy na parterze konstrukcji budowanego świeżo budynku. Nie jest to najprzyjemniejsze miejsce pod cypryjskim słońcem, a cement wydaje się gorszym materacem niż trawa, ale nie jest najgorzej. W pobliskich budynkach mieszka sporo osób, ale nikt nawet nas chyba nie zauważył. Tak więc kolacja, nocleg i wczesna pobudka.