Do granicy idę jeszcze kilka dobrych kilometrów. Robi się już całkowicie jasno, po raz kolejny wymieniam pieniądze, tym razem leje na forinty. Na granicy zdumiony strażnik nawet nie spogląda na mój dowód. Przebieram się na lżejsze ciuchy i rozpoczynam kolejne próby zatrzymywania. Jestem zmęczony, więc daje sobie półgodzinne stanie w miejscu i dopiero dalszy marsz. Ale gdzieś po kwadransie zatrzymuje się rumuński van, a z tyłu dużo miejsca dla mnie. Panowie jadą z Cluju do Budapesztu. Nie mówią w ogóle po angielsku, więc nie konwersujemy. Nieprzespana noc odbija się szybko, bo zasypiam na tylnym siedzeniu oparty o plecak już po przejechanych paru kilometrach. Zmieniam tym samym plany, bo miałem Budapeszt ominąć i kierować się na Debreczyn, a następnie na Koszyce. Ale może tak ma być, mam przy okazji zamiar posiedzieć chwilę w stolicy Węgier, ale te plany zmienią się szybko, bo zmęczenie daje o sobie znać. Moi wybawcy z granicy zostawiają mnie w okolicach dworca autobusowego, ale teraz muszę się jakoś wydostać z Budapesztu. Odpuszczam w tym momencie już zwiedzanie i planuję wyjechać na północ do miejscowości Vac. Okazuje się, że z tego dworca nie da rady. Z trudem, bo węgierski to nie jest łatwy język:) dowiaduje się co muszę zrobić. Przejeżdżam prawie całą nitkę budapeszteńskiego metra. Potem jeszcze jakiś czas szukam wskazanego dworca. W końcu wyjeżdżam żółtym autobusem do wspomnianej miejscowości. Znów wymiana waluty i kilkukilometrowy spacer do głównej trasy. Z miasta wyjeżdżają bowiem głównie miejscowi. Jednak po jakimś czasie zabiera mnie węgierskie małżeństwo. Jadą tylko kilkanaście kilometrów, no ale przynajmniej trafię już na główny tranzyt na Słowację. Co więcej, zapraszają do domu na piwo i kanapki! Znów jestem lekko zszokowany, potem mężczyzna odwozi mnie na wylotówkę miejscowości w której pracuje.