Wstaję wcześnie na pierwszy pociąg w kierunku Braszowa. Chcę bowiem dziś przejechać całą Rumunię niemal w poprzek. To prawie 600 km. Na początek jednak źle oceniam ruch w mieście o poranku i mój pociąg ucieka. No to pięknie, na szczęście bilet można oddać. Podobnie jak w Polsce o jakąś pomniejszoną kwotę, ale zawsze. Za pół godziny mam zresztą kolejny pociąg. W ten sposób pokonam 160 km. Bukareszt opuszczam z żalem. Ale za to pociąg jest bardzo czysty i zaskakuje mnie mile jakością. Jakości tylko nie mam od połowy drogi, kiedy wjeżdżając na tereny górskie zwalniamy. Od tej pory pociąg wlecze się niemiłosiernie, ale już wcześniej wiedziałem, że pojedziemy trzy godziny więc nie marudzę. Obok mnie siedzi bardzo klimatyczny dziadek w kapeluszu, wiozący z Bukaresztu pelargonie. Mówi coś do mnie po rumuńsku, co brzmi niemal jak dialog z hiszpańskiego serialu. Szkoda, że nie mogę z nim pogadać. A raczej, że nie potrafię. Biorąc pod uwagę, że zanotowałem już rano stratę czasową planuję trochę szybciej obejść Braszów. Jest to ciekawe miasteczko i od momentu kiedy wysiadam z pociągu widać, że przyciąga turystów. Kieruje się ku starej części miasta za charakterystycznymi domkami. Nad miastem, na wzgórzu góruje napis Brasov na podobieństwo tego z Hollywood. Plecak trochę przeszkadza, więc nie zagłębiam się w każdą uliczkę.