Wstaje już około piątej, bowiem nie wiem do końca gdzie się znajduje. Tzn. recepcjonistka dała mi ksero małej mapy, ale nie jestem w stanie określić jak szybko znajdę widziany wczoraj dworzec. Słusznie, bowiem za chwilę okaże się, że prawie żadna ulica Skopje nie jest podpisana! Ten marsz na orientację na szczęście kończy się dobrze i w porę, jednak przy niemal pustym mieście gdzie nie ma kogo spytać chwilami jest naprawdę zabawnie. Na szczęście Skopje to nie szachownica ulic, ale rzeka Vardar, mosty na niej, większe place itd., toteż wybaczam ten mały element z brakiem oznaczeń ulic. Wsiadam do autobusu, ze mną zaledwie kilku współpasażerów. Już po 20 kilometrach granica, której trochę się obawiałem, mianowicie czy nie będą za dużo wypytywać, a po co, a gdzie, a na ile... Kosowo miało być terenem mało przyjaznym, w dodatku ciągle pamiętającym zamieszki. Tak bynajmniej nakręciły mnie informacje medialne. Okazuje się, że granicę można minąć bardzo szybko, nie widać też wojska, dosłownie kilku żołnierzy kręci się gdzieś jakby bezinteresownie. A i ci wyglądają pokojowo. Po stronie kosowskiej wbijają mi pieczątkę. Teraz podobno mógłbym mieć problemy na granicy serbskiej, szczególnie wjeżdżając od Kosowa. Może w przyszłości się o tym przekonam. Trasa piękna, może nawet bardziej od tej w Macedonii. Ośnieżone szczyty, a na dole ładna pogoda. Choć nie ma upału jak w Bułgarii, ale to chyba kwestia dnia bo panowało wówczas spore zachmurzenie. Około dwie godziny jedzie się do stolicy Kosowa – Prisztiny. Po drodze kilka mniejszych miejscowości, widać, że czas trochę stanął gdzieniegdzie w miejscu. Rolnicy w niemal tradycyjnych strojach, często w polu bez żadnej mechanizacji, a nawet zwierząt pociągowych. Wioski prezentują się różnorako, kłują w oczy opuszczone, czasami chyba niedokończone domy. Czyżby wiele osób opuściło te tereny po zmianach? Wszędzie powiewają flagi kosowskie, amerykańskie, czasami niemieckie, brytyjskie, jednak najważniejszą pozycję prawie zawsze zajmują flagi ... albańskie. Czyżby Kosowo to po prostu druga Albania? Fakt, iż naród ten zamieszkuje w większości te tereny i to świetnie widać, nie tylko na prowincji, ale i w stolicy.
Sama Prisztina okazuje się pięknie położona, ale w tej chwili jest jednym wielkim miejscem budowy. Z każdej strony rosną bloki mieszkalne, sklepy, centra handlowe. Wysiadam na dworcu i odmawiam taksówkarzowi rejsu do centrum. I dobrze, bo okazuję się, że jest blisko, po drodze mijam z uśmiechem stojący wśród blokowiska pomnik... Billa Clintona! Wcześniej widziałem, że ktoś założył firmę kamieniarską o tej nazwie. Czyżby miłość do Ameryki była aż tak wielka? Potwierdzały by to flagi USA w wielu miejscach. Wiem, że Stany mocno zainwestowały w rozwój Czarnogóry, ale tutaj? Zweryfikuje po powrocie, jedno jest pewne – nie jest to miejsce, które sobie wymyśliłem w scenariuszu podróży. Wprowadzono euro, co z pewnością odbiło się na cenach, które niskie nie są. Najtaniej wypadają papierosy, co śmieszniejsze importowane z ... Polski, w cenie euro od paczki. Centrum Prisztiny nie powala, tak jak i na obrzeżach wszędzie budowy, budowy i jeszcze raz budowy. Jest już jednak sporo ekskluzywnych sklepów, a i chodniki, ulice w wielu miejscach nowe i czyste. Cieszę się już w tym momencie, że tam przyjechałem i zobaczyłem jak się tworzy nowe... Może kiedyś będzie mi dane znów odwiedzić to miasto, zobaczy się jak bardzo się zmieniło. Zabytków Prisztina nie ma, jedynie meczet, którego nie odnajduję. Nigdzie nie można dostać mapy miasta. W pobliżu nowoczesnego centrum handlowego (i tu najwyżej wisi flaga albańska) napotykam się na budowany lub niedokończony budynek cerkwi, zagadka...? Reprezentacyjna ulica Prisztiny tez szału nie robi, choć to szeroki deptak, który można by ciekawie zagospodarować. Jest tu w tej chwili tylko kilka straganów z kwiatami, jakiś mężczyzna przygrywa na akordeonie. Fakt, że jest jeszcze wcześnie, ale jeśli ktoś przyjeżdża do Prisztiny dla turystyki, może szczerze się zawieść. Nawet na pocztówkach widać brak atrakcyjnych miejsc. Skoro bowiem znajduję się tam np. Grand Hotel – fakt, że pięciogwiazdkowy jednak z fasadą przypominającą raczej lata osiemdziesiąte? Oglądam go zresztą z bliska w swojej wędrówce po tym mieście. W końcu trafiam na dziwaczny budynek, który okazuję się centrum handlowym, a tuż za nim na stadion miejscowego klubu, nazwany na wyrost Arena Prisztina. Jest tu kilka nowych restauracji i pubów, ale sam stadion wygląda fatalnie, nie wspominając o budynku tuż przy nim. Widać sport musi poczekać tu na swoją kolej, oby już niedługo. Ta kilkugodzinna wędrówka po stolicy Kosowa uświadomiła mi, że jednak warto odwiedzać takie miasta, bo w takim stanie jak teraz trwają one tylko przez chwilę stanowiąc ciekawe zagadnienie nie tylko dla geografa ale i socjologów, urbanistów etc... Wracam na dworzec po drodze natykając się jeszcze na pomnik jakiegoś bohatera, poległego w 1997 roku, ów człowiek trzyma w ręce karabin maszynowy, a ubrany jest bardziej jak rebeliant, niż jak żołnierz. Ot – kolejny ciekawy pomnik w tym mieście. Poza tym miasto wydaje się jak najbardziej normalne, spokój, żadnych zaczepek ze strony miejscowych. Na dworcu zjadam przepyszny kebab za równowartość 8PLN z prawdziwym mięsem baranim. W końcu to region muzułmański. Nawet w niemal wszystkich mijanych wioskach znajduje się jakiś mały, ale zawsze - meczet z charakterystycznym minaretem. Sympatyczny sprzedawca nawet pyta skąd jestem, pewnie dziwi się po co tu przyjechałem. Po posiłku wracam zadowolony do Skopje. Po drodze znów podziwiam trasę, nie da się nie wspomnieć o licznych komisach samochodowych, często nie tylko z całymi autami, ale np. z przednią połową mercedesa, gdzie indziej stoi tylna część opla itd. Widać, części zamienne są na tych terenach bardzo pożądane :) Tym razem zatrzymujemy się w jednej z większych miejscowości, wpada mi w oko, że serbska nazwa jest zamazana spray`em. Dwujęzyczne tablice spotykałem wszędzie, ale jak widać nie zawsze są one mile widziane. Na granicy wszystko odbywa się jeszcze szybciej, niż poprzednio.