W Warszawie jestem wieczorem 2 maja – tak na wszelki wypadek. Nocuje w poznanym rok wcześniej hotelu, rano ruszam na lotnisko. Do tej pory widziałem tylko małe polskie lotniska – w Gdańsku, Katowicach i Poznaniu, tak, że te robi nawet wrażenie jak na nasze, polskie warunki. Popijam kawę już po przejściu odprawy, trochę popatrzyłem w mapy i… chyba trochę ulegam roztargnieniu. Gdy siedzę już na pokładzie samolotu, a do odlotu zostaje kilka minut, podchodzi do mnie mężczyzna w stroju ratownika medycznego i wita mnie słowami „Dzień dobry Panie Przemysławie”… Każe sprawdzić czy mam wszystkie dokumenty… Ale mam ID i paszport, przecież muszę mieć… Nagle! $%@&^# oczywiście… przekładałem z portfela legitymacje studencką wraz z kartą kredytową na lotnisku do plecaka i wypadła… Jakimś cudem ktoś znalazł ją na czas, odnaleziono mnie następnie na liście pasażerów, a dosłownie na sekundy przed startem oddano mi w samolocie! Wstyd mi, ale szczęście uśmiechnęło się do mnie potężnie. Gdybyśmy nie czekali za opóźnionymi kilka minut pasażerami z Chicago, poleciałbym bez legitymacji i karty – co wiązałoby się z późniejszymi problemami.