Ruszamy z Sewastopola gdzieś przed południem. Z dworca jedziemy tym razem nie marszrutką, a całkiem przyjemnym mikrobusem. Droga jest kręta i malownicza, choć z czasem mam jej dość, zresztą nie tylko ja:) W między czasie pogoda się trochę popsuła, a właściwie jest kontynuacją tej z wczorajszego wieczora. Może to i dobrze, bo w autobusie nie jest tak duszno. Zachmurzenie nad Jałtą, jednak szybko mija, jeszcze zanim ustalimy kolejne miejsce na nocleg. Na dworcu znów wita nas kilka ofert, w końcu wybieramy jedną co się okazuje strzałem w dziesiątkę. Po dojechaniu trolejbusem na miejsce, okazuje się, że nie tylko mamy bardzo blisko do morza, ale i okolica jest przyjazna. W dodatku wyposażenie domku jest świetne, a za wszystko płacimy tylko parę złotych więcej niż w Sewastopolu. Pokrzepieni jakością miejsca na kolejne dwie noce ruszamy głównym deptakiem Jałty ku zatoce. Jest tu momentami bardzo ekskluzywnie, a jak się później okaże i turystów nie brakuje, mimo, że sezon dopiero raczkuje. W Jałcie nie brakuje Rosjan, a jeden z nich od lat dumnie spogląda na zatokę. Pomnik Lenina co prawda dziś za najbliższego sąsiada ma McDonalda, ale nadal jest w świetnej formie. Kilka fotek z wujaszkiem, spacer po porcie i postanawiamy popłynąć na Jaskółcze Gniazdo. Jest to zameczek usytuowany w niewyobrażalnym miejscu, na szczycie skały kilka kilometrów łódką od Jałty. Przy okazji podziwiamy panoramę miasta, ale pogoda znów się psuje, momentami jest bardzo chłodno i pada. Zameczek naprawdę robi wrażenie, po godzinie ta sama łódka przywozi nas z powrotem na wybrzeże zatoki. Cena za wszystko była dość atrakcyjna. Teraz ja udaje się samotnie spacerem do domu, a reszta wciąż żądna przygód ruszyła jeszcze gdzieś kolejką linową i zobaczyła jakąś cerkiew. Spotykamy się wszyscy przy kolacji, z dużą ilością krymskich win, których jest tu zatrzęsienie i olbrzymi wybór, a ceny nie różnią się wcale od innych miejsc.
Na drugi dzień wybieramy się na Aju-dah, czyli bardzo poważaną górę w okolicach Jałty, która bezpośrednio zanurza się w morzu. Jest też z nią związana legenda o niedźwiedziu pijącym wodę itd. Po szczycie przechadzał się Mickiewicz i co ciekawe strażnik lasu:), który nas wita ,za parę hrywien opowiada m.in. o nim. Pod tą urokliwą górę dostajemy się marszrutką w okolice miasteczka Partenit. Wspinamy się po niby nie wysokim szczycie, ale ścieżki są dość nieprzyjemne i dla ludzi, którzy gór specjalnie nie kochają (jak ja) wcale nie jest łatwo i przyjemnie. Po małym błądzeniu trafiamy na szczyt, gdzie usypana jest kupa kamieni. Wracamy i znów zaczyna padać. Ja z Guljajem obieramy inną ścieżkę twierdząc, że będzie bliżej i kończymy nad stromą przepaścią. Nie dość, że w ulewnym deszczu musimy się wspinać z powrotem, to jeszcze tracimy do reszty grupy dobrą godzinę. Ale co tam, za głupotę się płaci:) Tym bardziej, że w przewodniku było ostrzeżenie. Aju-dah pozostanie dla nas na zawsze wspomnieniem tej błotnej wspinaczki:)
Po zejściu jesteśmy w miasteczku Partenit, które wydaje się być wielkim sanatorium. Jest tu też miejsce wypoczynku głównych instytucji rządowych Ukrainy. Łapiemy pierwszy busik do Jałty, a w domu czekają na nas nie do końca z nas zadowoleni pozostali uczestnicy:) Wszyscy są zmęczeni i nikomu się nie chce już za wiele robić, ale ja z Guljajem jeszcze raz przechodzę przez główny deptak, który w tej chwili naprawdę tętni życiem i aż strach pomyśleć, co jest w środku sezonu. Kiedy wracamy wszyscy chcą już spać, ale ostatecznie reszta grupy jeszcze wychodzi do sklepu i spotyka jakichś ludzi z którymi bawią się dość długo. Ma to taki skutek, że na drugi dzień nie każdy wstawał równo:) Ja idę jeszcze do kafejki pogrzebać w internecie i w końcu trolejbusem ruszamy do Ałuszty.