Lwów poznajemy od dworca. Kupujemy bilety na nocny pociąg do Odessy. Mamy więc czas do godz. 23. Można było zaryzykować i spróbować taniej pojechać "za łapówę", no ale skoro są bilety to i tak dobrze, bo okazuje się, że nie na każdy pociąg były w tym momencie dostępne. Potem dowiemy się w przyszłości, że w ogóle mieliśmy szczęście dostać bilety "na dziś". Ruszamy z bagażami wolnym, ale tanim tramwajem do centrum. Bileterka opowiada coś o Lwowie, pytamy o drogę na Cmentarz Łyczakowski i tam się udajemy. Przechodzimy go wzdłuż i wszerz, nie zapominając o części znanej jako Cmentarz Orląt Lwowskich. Obiekty robią wrażenie, mimo, że to tylko (?) nekropolie. Wracamy do centrum, po drodze łykamy po piwku i upewniamy się u ekspedientki czy mamy dobre bilety. Obchodzimy kilka ważniejszych pomników m.in. Szewczenki czy też naszego Adasia i zagłębiamy się w rynek Lwowa z charakterystycznymi kamieniczkami. Jest tu o wiele drożej niż na obrzeżach, mimo, że nie każdy zaułek jest piękny i czysty. W wielu miejscach potwierdzają się wyczytane o Lwowie opinie, ale nie jest też najgorzej. Jednym z najczystszych miejsc jest dworzec, zresztą jak się okaże później, wizytówka każdego miasta Ukrainy. Poza kiblami, wszędzie jest bardzo przyzwoicie, widać sporo milicjantów, a co za tym idzie mniej żebraków czy bezdomnych. Wieczór spędzamy na peronie, trochę przysypiając, zmęczeni poprzednim nocnym pociągiem. Czekam z niecierpliwością na ten do Odessy, raz, że z ciekawości, dwa, że mamy miejsca sypialne i chyba każdy o nich marzy. Podobno kiedy przysypiam na bagażach, jeden z milicjantów pyta "Żyje?":) po czym słysząc twierdzącą odpowiedź idzie dalej. Ze Lwowa zapamiętam jeszcze parówki w cieście sprzedawane przez babuszki na ulicach i tanie piwo, które można pić wszędzie (tak, tak:) W końcu ładujemy się do pociągu, którzy przyjeżdża chyba z... Użhorodu. Odnajdujemy wagon i przedział i... w drogę.